Zawsze kiedy jestem przy tobie, to
jakbym wdychał eter
Niecierpliwości spala mnie płomień i
gotowy na umartwienia
umysł i ciało w rejonach dalekich
bezwładnie żegluje.
Tak dziki jestem jakbym przed chwilą
opuścił erem
i stanął u źródła spragniony
anachoreta rozczochrany,
wpatrzony w ciebie (jak kiedyś) w
Gloucester, w katedry witraż.
Uniesień na twarzy się maluje
wielobarwny witraż
Lekkie członki unoszą się w
niebiański eter,
na krawędzi szaleństwa, namiętnością
rozczochrany.
Już myślę, że rozkosz blisko –
nie wrócą umartwienia.
Otumaniony, nie przejmując się
rozsądku sterem,
wprost na skały szaleństwa rozum mój
żegluje.
Nie chcę wiedzieć dokąd żegluję
Nad głową nieba witraż.
Płynę do ciebie miłości szkunerem.
I ślę wieść tę w eter.
Skończą się umartwienia,
gdy czule ujmiesz mój łeb
rozczochrany.
Marzę tak w skrytości ducha, gładząc
włos rozczochrany,
wszystkie moje zmysły i żądza ku
tobie żegluje.
Ale ty nie chcesz, żeby skończyły
się moje umartwienia.
Nie dane mi zostać rycerzem osadzonym
w witraż,
co wybrankę ratuje zwiewną jak eter,
Zegnaj laleczko – powtórzę za
Chandlerem.
Przysłałaś mi straszną wiadomość
kurierem
stał i uśmiechał się głupio na
progu rozczochrany.
Czytałem łapczywie i czułem jak z
powietrzem miesza się eter.
Po wzburzonym oceanie nicości
bezwładnie ciało żegluje,
rozpadł się z brzękiem miłości
witraż,
na szkła kolorowe – narzędzia
umartwienia.
Eh! Nic nie dają umartwienia!
Nawet i te Wagnerem!
Liści jesiennych depcząc witraż,
biegnę przez park jak strzyga
rozczochrany.
Za mną posępna melodia żegluje,
Walkiriami wypełnia się eter.
W końcu mam dość, nudne te
umartwienia – mdły twój eter.
Nie chcę być rozczochrany. Niech
zniknie witraż,
co czynił mnie zerem! Po oceanie twoim
niech kto inny żegluje.